Jednak mówiąc o najnowszej, wydanej w ubiegłym roku płycie Zeros, muszę się nieco poprawić, gdyż na tym materiale bardziej wyczuwalne są wpływy z zimnego okresu The Cure (aniżeli Joy Division obecnym na debiucie). Co to mniej więcej znaczy? Redukcja partii wokalnych, minimalizm, który wydobywa każdy pojawiający się na płycie smaczek oraz.. surowe brzmienie.
Zeros przesycony jest elektroniką, co dla wielu może być wadą. Sam miałem z tym spory problem przy pierwszych odsłuchach. Jednak to wrażenie mija w miarę wsiąkania w opisywany materiał. Elektroniczny sos to po prostu integralna część Zeros, która w sposób bardzo przemyślany stapia się z przesterowanymi gitarami i mechaniczną perkusją.
Paradoksem jest fakt, że pomimo początkowej niedostępności i brzmieniowego pancerzyka, który trzeba rozłupać, każdy utwór na tej płycie ma w sobie prawdziwie hiciarski potencjał. Oczywiście jeśli weźmie się poprawkę na znaczenie słowa hit w kontekście wymienionych wcześniej zespołów. Zmierzam do tego, że nie ma tu kawałka, który nie miałby a to wpadającego w ucho zawiesistego riffu czy intrygującego elektronicznego przejścia.
Po kilku uważnych przesłuchaniach Zeros upodabnia się do mapy twojego regionu, który niby bardzo dobrze znasz, ale nadal nie masz pojęcia o wielu wartych zobaczenia miejscówkach. Taki też jest ten album. Skonstruowany z prostych środków, kryje w sobie więcej niż się na pozór wydaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz