Samotność jest w nas, oplata każdego podczas codziennych spraw. I wątpliwe jest czy czy jest na nią lekarstwo. Czy może być nią drugi człowiek?
Takie wątpliwości i pytania stawia Lucas Moodysson w swoim 11 filmie Mamut. Projekt ten jest prawdziwie multinarodowy - reżyser jest Szwedem, główne role odgrywają aktorzy pochodzenia meksykańskiego, amerykańskiego i filipińskiego, a sama akcja rozlewa się na trzy kontynenty. Ten swoisty uniwersalizm właściwie wzmacnia tezę filmu, której podstawą jest wspomniana przeze mnie samotność - temat, którym Moodysson wydaje się być szczególnie zainteresowany. Dość powiedzieć, motyw samotności to niemal niezależny bohater każdej kolejnej produkcji Szweda (któremu poświęcę w przyszłości osobny post, gdyż jest to twórca nader interesujący).
Jednak w przeciwieństwie do poprzednich dzieł Mamut jest filmem niezwykle oszczędnym i chłodnym, gdzie widz przyjmuje niemal pozycję badacza studium samotności.
Punktem wyjścia dla fabuły są klocki z których zbudowana jest "typowa", współczesna sytuacja: Dwoje kochających się, ale zapracowanych rodziców, 8-letnia córka i jej filipińska niania, a w tle nieujarzmiona i pędząca rzeczywistość, której nie sposób zatrzymać nawet na godzinę.
Pierwsze sekwencje filmu są dosyć mylące - oto Leo, Ellen i ich mała Jackie bawią się beztrosko w swoim przestronnym salonie. Pomieszczenie wypełniają śmiech, beztroska i szczęście. Kiedy przychodzi pora obowiązków (praca, szkołą) na scenę wkracza także kolejna bohaterka - niania Gloria, która podtrzymuje jednak sielankowy wydźwięk pierwszych ujęć (Jackie ją uwielbia, rodzice w pełni ufają).
Reżyser dosyć szybko separuje bohaterów od siebie, tworząc nieomal sytuację kliniczną w której widz może lepiej przyjrzeć się każdej z postaci i niespiesznie przeanalizować poszczególne odmiany samotności. Bo w Mamucie to właśnie ten prowadzący do dysfunkcji stan porządkuje całą fabułę.
Nie psując przyjemności oglądania napiszę tylko, że akcja filmu rozgrywa się w trzech zupełnie innych zakątkach świata, której spoiwem są główni bohaterowie. Jednak świat jaki przedstawia Moodysson nie napawa optymizmem. Znana wszystkim obecnie choroba 'samotności w tłumie' sprawia, że ludzie oddalają się od siebie, nie są zdolni do komunikacji.. Ale walczą! I właśnie ta walka, umiejętnie schowana pod fabularnym płaszczykiem Mamuta to coś za co trzeba szwedowi oddać hołd. Jako jeden z nielicznych współczesnych reżyserów, ma on rzadki dar do kreowania ekranowej rzeczywistości w sposób bardzo sugestywny i autentycznie nawiązujący do życia codziennego. Drobne gesty, urwane spojrzenia, niewypowiedziane słowa to krucha, ale konstrukcyjnie potężna materia z której można utkać albo film ważny i zmuszający do refleksji albo miałkie dziełko mówiące w zasadzie o niczym. Bez wątpienia Mamut zalicza się do pierwszej kategorii, a duża w tym zasługa gry aktorskiej.
Gael García Bernal wcielający się w rolę Leo to nie tylko klasa sama w sobie, ale też ciekawy cytat odsyłający do twórczości Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Dlaczego? Powody są co najmniej dwa. Pierwszy to rola Bernala w Amores perros. Drugi to fakt, że tematycznie i na poziomie konstrukcji Mamut silnie nawiązuje do twórczości meksykańskiego reżysera.
I tu i tam pojawiają się te same składniki - samotność jako integralna część rzeczywistości, przypadek jako jej uzupełnienie, rozbicie zasady jedności miejsca, które łączą jednak relacje pomiędzy bohaterami.
Wracając jednak do aktorstwa w Mamucie.. Nie mam także zastrzeżeń do pozostałych kreacji. Może tylko Michelle Williams jako Ellen momentami przypomina trochę zagubioną cierpiętnice, ale też bez większych szkód dla filmu.
O wysokiej klasie reżysera świadczy również zakończenie Mamuta. Pozornie jednoznaczne, jest jednak otwarte na wiele interpretacji. To chyba tak jak w życiu, kiedy jedno wydarzenie po jakimś czasie może zostać odebrane zupełnie w inny sposób.
A co z tą nieszczęsną samotnością? Cóż, koniec końców Szwed nie oferuje na nią lekarstwa, wiedząc, że takowego po prostu nie ma, ale.. podsuwa kilka tropów, które mogą okazać się bardzo pomocne. Gdzieś głęboko pulsuje jeszcze jedno pytanie..
A może mamuty wyginęły z samotności?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz